Pewnie będą tacy, którzy parskną na te słowa. Inni zarzucą mi słabość, albo grę pod publikę. Ale ja nie znoszę pyskówek i chamstwa. Nie mam szacunku do ludzi, którzy knują, a dwulicowość to ich drugie imię. Nie lubię plotek, a w życiu, zaraz po zdrowiu, najbardziej cenię sobie spokój.
Pewnie ktoś powie, że nie przystaję do rzeczywistości. I może będzie miał rację, ale to nie znaczy wcale, że mamy akceptować to, co się nam w niej nie podoba. Ale po kolei. Raz w miesiącu zasiadam przed komputerem, by posłuchać tego o czym i jak obradują radni. I wiecie, co? Jestem zniesmaczona. Poziomem dyskusji, coraz rzadziej merytorycznej. Agresją i brakiem umiejętności trzymania przysłowiowego ciśnienia. Coraz częściej zastanawiam się też, kogo lub raczej czyje interesy reprezentują niektórzy radni i czy na pewno są to wyborcy. Nie, nie pochwalam samorządów, w których radni, czasem bezmyślnie, podnoszą rękę w górę, nie zastanawiając się nawet nad czym głosują. Rzecz nie w tym, żeby się we wszystkim zgadzać. Ale chodzi o to, by się zastanowić po co tak naprawdę poszło się do samorządu. Czy tylko dla rozróby, lub prowadzenia 5-letniej kampanii wyborczej, czy może po to, by faktycznie dbać o interesy mieszkańców. Takie prawdziwe, a nie wymyślane pod publiczkę. Obserwuję obrady, które coraz częściej przypominają ring bokserski i widzę ludzi, którzy zamiast wspólnego spojrzenia na miejskie sprawy, nienawidzą się, działają na swoją szkodę, prześcigają się w pomysłach, jak zniszczyć politycznego przeciwnika. Kiedyś napisałabym, żebyście się Państwo nad sobą zastanowili. Dzisiaj powiem krótko: wstyd mi, gdy słucham tych pokrzykiwań i wyścigów na kolejne słowne ciosy. Czy Wy naprawdę myślicie, że to kręci Waszych wyborców? Ano nie. Wprost przeciwnie. Mają na temat polityków, także tych z samorządowego szczebla, coraz słabsze zdanie. Choć to właśnie Wy powinniście udowadniać, że politykę uprawia się w Sejmie, a na miejskim podwórku działa się dla wspólnego dobra.