Oleśnicki sąd wydał wyrok w sprawie, która w 2015 roku zbulwersowała opinię publiczną. - Najbardziej zależało nam, by sąd uznał tego człowieka winnym. Cieszymy się, że jest na świecie sprawiedliwość - mówią Małgorzata i Tadeusz Kubów z Bartkowa.
Proces, który przez ostatnie dwa lata toczył się przed oleśnickim sądem dotyczył bulwersującego zatrzymania dwóch młodych mieszkańców Bartkowa. Doszło do niego w lutym 2015 roku. Syn państwa Kubów zginął miesiąc później w wypadku samochodowym. Za kierownicą auta siedział przyjaciel Sebastiana. Ta śmierć, ale też cała historia, która była udziałem dwóch młodych mieszkańców gminy Dobroszyce, wstrząsnęła powiatem. – Oni znali się od dziecka. Odwiedzali się często, lubili. To była prawdziwa przyjaźń – mówi pani Małgorzata. Wspomina jak Paweł, przejeżdżając koło ich domu autem, zawsze dawał sygnał klaksonem. – Mówił na mojego męża żartobliwie „tatuś”, nie było świąt czy niedzieli, żeby nie bywali u siebie – uśmiecha się kobieta. O tym, co wydarzyło się w marcu 2015 roku mówi krótko: – To był wypadek, ale gdyby nie pomyłkowe zatrzymanie przez policję, pewnie by go nie było.
– W piątek Sebastian z Pawłem wybrali się do Selgrosu razem z dziewczyną Pawła. Mieli sobie kupić buty do gry w piłkę na turniej halówki – opowiada Małgorzata Kubów. – Kiedy wracali do domu wstąpili na stację paliw w Dobroszycach. Ich pobyt został zapisany na monitoringu, na którym oparła się potem policja.
Mundurowi pojawili się w domach Kubowów i Strusiów w niedzielę wczesnym rankiem. – Do nas zapukali około 7. Już nie spaliśmy, piliśmy z żoną herbatę – opowiada Tadeusz Kubów. – Zapytali czy jest syn i powiedzieli, że mają nakaz zatrzymania Sebastiana. Do mieszania weszło sześciu policjantów. Udali się od razu do pokoju syna, zaczęli jego przeszukiwanie.
Kiedy pani Małgorzata zobaczyła Sebastiana ten był już zakuty w kajdankach. – A oni dalej szukali. Chyba chodziło im o ubrania poplamione krwią. Pytali też, czy syn ma jeszcze jakieś inne buty oprócz tych, które założył na nogi. Odpowiedział, że tylko te, które kupił w piątek. Zabrali je i pojechali, nie tłumacząc co się stało – mówi.
Kiedy policja pukała do drzwi Strusiów w Białym Błocie Pawła nie było w domu. – Został u swojej dziewczyny na noc, ale szybko skontaktowałam się z synem, powiedziałam, że jest u nas policja i on niedługo potem przyjechał. Tak jak każdy normalny człowiek, który nie ma sobie nic do zarzucenia i nie boi się policji – opowiadała wtedy Renata Struś, którą funkcjonariusze zabierający syna do komendy zapewnili, że to nic poważnego. – Usłyszałam, że Paweł był świadkiem jakiejś kolizji – mówi. Przez całą niedzielę obie rodziny nie miały żadnego kontaktu z zatrzymanymi. – Wieczorem zawiozłem im kolację, ale dyżurny mnie zbył. Powiedział, że oni tam wszystko mają, niczego im nie potrzeba. Nikt nie chciał powiedzieć, co się z chłopakami dzieje – mówi Tadeusz Kubów.
I Sebastian, i Paweł wrócili do domów w poniedziałek. Paweł radiowozem. Po Sebastiana pojechali najbliżsi. – Nie chciał, żeby odwoziła go policja. Bał się ich – mówią rodzice, którym włos zjeżył się na głowie po tym co usłyszeli od syna. – Na początku był bardzo przestraszony. Powiedział do mnie tylko: „Mamo, nigdy bym się nie spodziewał, że policjanci mogą być tak źli i bezwzględni” – mówi pani Małgorzata. Opowiadał jak bito go w twarz tak, że spadał z krzesła, jak jeden z policjantów odgrażał się, że prawdziwe lanie dostanie wtedy, gdy na komendę przyjedzie P. (funkcjonariusz, którego syn wskazał, że Kubów i Struś mieli go pobić, red.), jak policjanci dawali głośniej radio, żeby nie było słyszeć krzyków po kolejnych ciosach, jakie spadały na Sebastiana.
W sprawie pobicia Sebastiana i Pawła oskarżono tylko jedną osobę. Byłego już policjanta Tomasza P., ojca Patryka, od którego rozpoczęła się na smutna historia. – Nigdy nie usłyszeliśmy od tego człowieka słowa „przepraszam”. Nigdy – mówią rozgoryczeni. – Dostaliśmy tylko pisemne przeprosiny od jego syna. Nakazane przez sąd.
Z wyroku, który uznaje Tomasza P. winnym, są usatysfakcjonowani. – Byliśmy to winni Sebastianowi. Nawet po jego śmierci. Musieliśmy doprowadzić tę sprawę do końca – mówi pan Tadeusz. – Cieszę się, że sąd uznał jego winę. On wyrządził nam i naszemu synowi wielką krzywdę. Wierzę, że sąd drugiej instancji utrzyma ten wyrok, a Tomasz P., przekraczając bramy zakładu karnego, poczuje, co znaczy złamać komuś życie. – I nie. To nie zemsta. To sprawiedliwość, na którą czekaliśmy – mówią.