Przeszczepione serce to jak adoptowane dziecko. Trzeba się nim opiekować z czułością
Viktoria Barejka od kilku lat mieszka w Polsce. Oleśnica to – jak mówi – jej miejsce na ziemi. To właśnie w naszym kraju Białorusinka usłyszała lekarską diagnozę, która nie pozostawiała złudzeń.
– Pierwsze dolegliwości pojawiły się jeszcze wtedy, gdy mieszkałam na Białorusi – opowiada młoda kobieta. – Wtedy nikt nie przypuszczał jednak, że mam chore serce. Lekarze podejrzewali, że to moja wątroba nie pracuje prawidłowo, nikt długo nie potrafił postawić trafnej diagnozy. Później usłyszałam wprawdzie, że to zapalenie osierdzia, ale lekarze zapewniali, że z tym da się żyć. I tak było, do czasu.
31-latka przyznaje, że paradoksalnie szczęśliwym dla niej dniem był ten, w którym usłyszała diagnozę. – To było zapalenie osierdzia, a moja wątroba została zniszczona, ale właśnie dlatego, że to serce źle pracowało – mówi, dodając, że dolegliwości, które miała to przede wszystkim zmęczenie, duszności i bóle w klatce piersiowej.
Wszystko potoczyło się błyskawicznie, kiedy Viktoria poszła do oleśnickiej przychodni z prośbą o receptę na leki. – Od lekarki usłyszałam, że najpierw musi mnie zobaczyć kariolog. I tak trafiłam na oddział kardiologii na ul. Borowskiej we Wrocławiu, gdzie kolejna pani doktor, po przeprowadzeniu badań, oznajmiła, że już mnie do domu nie wypuszczą – opowiada. – Usłyszałam też, że moje serce jest w takim stanie, że nie nadaje się do zoperowania, a jednym ratunkiem jest przeszczep.
Tę diagnozę Viktoria przyjęła z ulgą. – Mogę powiedzieć, że się jej spodziewałam, bo moje życie było już bardzo trudne – mówi oleśniczanka. – Nie byłam w stanie normalnie funkcjonować. Każda czynność w domu wymagała ode mnie ogromnego wysiłku. Wstawiłam zupę i musiałam się położyć. Nie byłam w stanie odprowadzić dziecka do szkoły, bo to było ponad moje siły. Tak się już nie dało żyć.
Dzieci mają gorzej…
– Pamiętam też, że zanim odpowiedziałam lekarzom, jaka jest moja decyzja, spojrzałam przez okno, z którego był widok na Przylądek Nadziei. Pomyślałam, że przebywające tam dzieci cierpią bardziej ode mnie, że ja jestem dorosła, coś już w życiu widziałam, czegoś doświadczyłam – wspomina. – Odwróciłam się więc do lekarzy i po prostu zapytałam: to co teraz robimy?
Na serce Viktoria nie czekała długo. Od pierwszej diagnozy w szpitalu do przeszczepu minęły zaledwie trzy miesiące. – To niedługo, bo są pacjenci, którzy czekają na tę informację nawet dwa czy trzy lata – mówi.
Kiedy trafiła na kardiochirurgię okazało się, że w rozsypce jest nie tylko jej serce, ale i wątroba. – Zachodziła obawa, że będę miała przeszczepiane oba narządy, ale ostatecznie okazało się, że nie będzie to konieczne – mówi.
Operacja trwała osiem godzin. Po przeszczepie Viktoria szybko wróciła do formy. – Szybko zaczęłam rehabilitację, bo dobrze się czułam – mówi młoda kobieta, która żyje z nowym sercem od roku i czterech miesięcy. – Nigdy nikogo nie pytałam, czyje serce dostałam – dodaje. – Wiem, że ono nie jest moje. Traktuję je tak, jak traktuje się adoptowane dziecko. Trzeba się nim opiekować jak swoim, z czułością.
Mniej się boję
Właśnie dlatego Viktoria chętnie uczestniczy w zajęciach rekreacyjnych, które prowadzi Beata Surdej, chodzi po górach, spaceruje. – Bardzo chciałabym też wrócić do pracy, ale mąż jeszcze stopuje moje plany – uśmiecha się i mówi, że jej obecne życie jest najlepszym dowodem na to, że warto przekazywać narządy. Tak, jak życie każdej innej osoby, która otrzymała narząd od innego człowieka.
– Często myślę o rodzinie osoby, której serce dostałam. Zastanawiam się, czy było im ciężko, czy dawca już wcześniej wyraził zgody na przekazanie jego narządów po śmierci – stwierdza, a pytana o to, jak zmieniło się jej życie po przeszczepie przyznaje:
– Mniej się boję. Kiedy stało się oko w oko ze śmiercią wszystko się przewartościowuje i na wiele przyziemnych spraw patrzy się z zupełnie innej perspektywy.